Jak nie pisać prac naukowych
- 4 minut czytania - 785 słów [Misc]Najbardziej upierdliwą częścią pisania pracy naukowej jest dla mnie kontrola wersji, czyli współpraca przy pisaniu z innymi osobami. Ciekawe, że inteligentni ludzie (a mam chyba prawo uważać naukowców i naukowczynie za takich) ani nie potrafią korzystać z jakiegoś systemu kontroli wersji czy innych podobnych zdobyczy XXI wieku, ani nie stworzyli niczego w zamian, tylko wysyłają mejlem pliki w Wordzie jakby właśnie do kin wszedł pierwszy “Matrix”. Kilka lat temu, w podręczniku pisania i prezentowania prac naukowych opowiedziałem poniższą historię opartą na prawdziwych i aż nazbyt częstych wypadkach z mojego życia. Nie zdezaktualizowała się, to dalej tak wygląda.
Magister X napisała pierwszą wersję swojego artykułu, nazwała plik norniki_polski_poludniowej_2017_08_09.docx
i przesłała do wszystkich współautorów. Profesor Y, drugi autor, przekopiował treść artykułu do nowego dokumentu, wprowadził swoje poprawki i bardzo oburzony na jedno ze sformułowań, przesłał go do profesora Q (opiekuna X) oraz do swojego studenta, również współautora, doktora G, ale nie do magister X, bo zapomniał.
Doktor G wprowadził poprawki do wersji profesora Y i przesłał je do X, profesor Q do swojej wersji (którą otrzymał od X) dopisał “zgadzam się z Y”. Tymczasem inna współautorka, Z, poprawiła swoją wersję i odesłała ją do W, który, po dodaniu komentarzy, odesłał ją do X, Y i G.
W tym momencie X siedzi i rwie przedwcześnie posiwiałe włosy z głowy, ponieważ ma przed sobą co następuje:
- wersję zatytułowaną
dokument.doc
, która zawiera prawdopodobnie poprawki profesora Y (prawdopodobnie, bo Y nie włączył opcji “śledź zmiany”); - wersję o nazwie
dokument_G.doc
, w którym są poprawki Q (nieoznakowane) i poprawki G (oznakowane); - wersję o nazwie
norniki_polski_poludniowej_2017_08_09_Q.docx
, w której pod tytułem, zaznaczony na żółto, widnieje komentarz “zgadzam się” autorstwa profesora Q; - plik kartek od kolegi H, który naniósł swoje liczne komentarze ołówkiem na wydruku;
- wersję o nazwie
norniki_sept_WZ.rtf
, w której całkowicie popsuło się formatowanie (bo W nie miał dostępu do Worda) oraz zgubiły się komentarze Z (z tego samego powodu), natomiast komentarze W zaznaczone są wytłuszczeniem. - bardzo zdenerwowanego mejla od profesora Y (z kopią do Q), który złości się, że owo fatalne sformułowanie nie zostało poprawione w wersji dokumentu, którą otrzymał od W.
- mejl od promotora Q, który zawiera właściwe poprawki Q do pracy, a oprócz tego pouczenie, żeby natychmiast poprawić sformułowanie, o którym pisał Y, bo to skandal, że ciągle jeszcze nie zostało zmienione.
Dodatkowo we wszystkich plikach popsuło się formatowanie bibliografii, bo X jako jedyna umie posługiwać się programem do bibliografii, podczas gdy inni współautorzy po prostu bezpośrednio wprowadzali poprawki do automatycznie formatowanych pól. Następne dwie noce X spędzi pisząc dokument od nowa, pracowicie i ręcznie wprowadzając zmiany swoich szacownych kolegów.
Jedyne, co trochę osłodzi jej trud to fakt, że dwa pokoje obok H usiłuje doprowadzić do porządku manuskrypt powstały dzięki pracy międzynarodowego konsorcjum, który liczy sobie osiemdziesięciu sześciu autorów i autorek. H już dawno przestał głośno wykrzykiwać przekleństwa, bo ochrypł.
Próbowałem już różnych rzeczy. Jako “submitting author”, czyli ten, kto ogarnia manuskrypt, od dawna stosuję (neo)vim + (r)markdown + git + bibtex, co skazuje mnie na ręczne wstawianie poprawek, ale przynajmniej nie chrzani mi się bibliografia i mam porządną kontrolę wersji. Nie wspominając o olbrzymich zaletach stosowania rmarkdown/quarto do generowania wyników (tabel, ilustracji czy włączonych do tekstu liczb. Nigdy nie wprowadzam wyników ręcznie, dla zasady). Przy współpracach próbowałem już Google docs, office.com, githuba, nawet nauczyłem kilkoro lekarzy posługiwania się Rstudio i rmarkdownem.
Bezskutecznie. Zawsze wracamy do wymienianych mejlem na chybił trafił dokumentów w Wordzie, z komentarzami, zaznaczaniem tekstu na żółto albo wpisywaniem komentarzy bezpośrednio do tekstu. Zawsze wracamy do ręcznego wstawiania wartości p i kopiowania ilustracji przez ctrl-c ctrl-v. Zawsze wracamy do wiecznie popsutej bibliografii, którą trzeba ręcznie naprawiać. Koleżanka lekarka, która ogarniała jeden manuskryptów, sześciokrotnie wstawiała ręcznie całą bibliografię w Endnote od nowa (kto na listość używa Endnote w 2023? Okazuje się, że mnóstwo ludzi).
Dlaczego te alternatywne systemy nie działają?
- git + github + (r)markdown + Rstudio: potrzebna (niewielka) wiedza techniczna. Komentowanie tekstu problematyczne. (serio, ktoś, kto ogarnia układ immunologiczny powinien być w stanie ogarnąć markdown+Rstudio)
- Google docs: brakuje różnych gwizdków. Bibliografia to idiotycznie ręczna robota. Wogle, strasznie dużo ręcznej roboty.
- office.com: działa jako tako jeśli wszyscy mają Windows i Worda 365, ale bibliografia nadal bywa problemem. Niemal bezużyteczne jeśli autorów i autorek jest kilkadziesiąt. Dla mnie upierdliwe, bo nie mam Worda 365 i muszę używać wirtualnych maszyn – browserowy office.com jest mocno okrojony.
- LaTeX: najgorszy z możliwych światów. Z jednej strony tony wiedzy technicznej (dużo, dużo więcej niż przy markdownie), z drugiej strony brak jakichkolwiek mechanizmów kolaboracji. Kompletnie niekompatybilne z czymkolwiek innym. Już lepiej edytować pliki XML vimem.
- Cokolwiek robimy, sposób pracy wyznacza najmniejszy wspólny mianownik: ta jedna osoba, która odmawia próby użycia czegokolwiek innego niż Word 2007.
Za wszelkie rady i uwagi będę bardzo wdzięczny.
[image credit: stable diffusion, prompt “angry woman screaming at computer by andy warhol”]