Wirus znad rzeki Kwai
- 9 minut czytania - 1863 słów []dla Magdy
Pracowaliśmy wtedy nad – ha, jeszcze wtedy nikt nie mówił o Kwai, czy Khwaevirus, jak brzmi poprawna nazwa – nie wiem, nie pamiętam, jak nazywały to inne laboratoria, u nas, od jakiejś przypadkowej etykiety mówiliśmy zawsze o KMUTT-26, od King Mongkut’s University of Technology Thonburi, który dostarczył nam pierwszych próbek. Wróć, inaczej było. Pierwsze próbki dostarczył nam po prostu w plecaku jeden z doktorantów, bo były jaja z MTA, ktoś chciał w łapę – nie, w łapę chciał jakiś gość z Moskwy. Czy z Kijowa. Nie wiem. Nie pamiętam. Chciał wpisać na projekt grantu limuzynę dla dyrektora, miał być Mercedes, koniecznie czarny. Mniejsza o to.
Projekt był bardzo ciekawy – naukowo. Wirusa co prawda wyizolowano od pacjentów, ale wtedy jeszcze nikt nie skojarzył związku, my też nie, ani wtedy, ani jeszcze długo potem, w końcu choroba była powszednia, etiologia dobrze poznana, nic nowego, ot, przypadkiem ktoś zauważył. I gdybyśmy, kurczę, trochę się pospieszyli. Gdybyśmy nie ten młyn publikacji, grantów, pieniędzy, pieniędzy i pieniędzy. To może, kto wie, uratowalibyśmy ludzkość.
Bo wirus był szalenie ciekawy, pierwsza opisana taka hybryda, w gruncie rzeczy zwykła grypa z elementami retro- jak to się mówi? Z fragmentami RNA, które są odwrotnie transkrybowane do DNA, a te z kolei integrują się z genomem – o, re-tro-wi-ral-ny-mi. Oczywiście formalnie to był stosunkowo wysoki poziom bezpieczeństwa, S3 bodajże, nie było wiele instytutów wirologii które mogły z czymś takim pracować, dlatego w końcu trafił też do nas, ale że najwyraźniej był totalnie nieszkodliwą zoonozą, nikt nie robił z tego wielkiego halo.
Niestety, myśmy go dostali za późno – za późno, żeby ukuć z tego dobrą publikację. Uprzedzili nas Chińczycy z Pekinu w tandemie z Amerykanami ze Stanforda, którzy opisali wirusa, jego genom, cykl replikacji, odwrotną transkryptazą przypominającą tę z HIVa, zaproponowali historię ewolucyjną i zdawałoby się, wyjaśnili wszystko co było do wyjaśnienia – w dwóch tandemowych publikacjach w Nature, back to back, z niezwykle wysmakowaną okładką i dowcipnymi tytułami. Nawet nazwę śliczną wymyślili, Khwaevirus, od rzeki, co ten most. O seksie międzygatunkowym chyba coś w tych tytułach było – a może to był wstępniak? Który rok, nawet już dokładnie nie pamiętam, jakby jeszcze był Internet, to bym sprawdził.
Duża sprawa, bo tak: mówi się, że wirus grypy ma coś w rodzaju chromosomów, to znaczy – informacja genetyczna, sekwencje kodujące białka wirusa podzielona jest na odrębne fragmenty RNA. I kiedy dwa różne wirusy zainfekują jedną komórkę gospodarza, co się nazywa superinfekcją, to może dojść do przetasowania, reasortacji materiału genetycznego. Stąd ten seks, niby, chociaż oczywiście z rozmnażaniem seksualnym to nic wspólnego nie ma. Reasortacja bardzo przyspiesza ewolucję wirusów, i niegdyś zapewniało ciągłość zatrudnienia naukowcom pracującym nad grypą – bo grypa to choroba ptaków, są bazyliony wariantów każdego genu wirusa, i dzięki reasortacji mogą powstawać ciągle coraz to nowe odmiany. A teraz po raz pierwszy udokumentowano powstanie hybrydy między dwoma kompletnie różnymi gatunkami wirusa; w jednym z artykułów sugerowano nawet, że trzema. Super-superinfekcja. Jeden to nasza stara, dobra H1N1, grypa nasza kochana, najmilejsza, oddalibyśmy wszystko, co jeszcze mamy, żeby powróciła. I dwa inne wirusy, zoonotyczne.
Dość że po tych dwóch publikacjach, plus jednej długiej w PNASie było po kompocie. Posprzątane. Moglibyśmy ciągnąć to, co zaczęliśmy, mieliśmy nawet jakieś ciekawe wyniki o tym nieznanym białku, w którym integrował się jeden z genów wirusa. Bo my nadal nie wiemy – i raczej już się nigdy nie dowiemy – co robi połowa genów człowieka. Bo granty szły na te geny i białka, które znaliśmy i lubiliśmy: TNF-a, te wszystkie interferony. A większość genów miała długaśne, nic nie mówiące nazwy, a i też nikt nie składał podania o grant, żeby badać gen LOC8734981. W najlepszym razie mielibyśmy więc publikację w PLoS ONE, a to nie uzasadniało kosztów, było poniżej naszego poziomu, poniżej naszej godności, kurwa jej jebana mać. Tak więc próbki poszły do zamrażarki, pliki w archiwa i rzuciliśmy się na projekty, które się paliły. Zawsze jakiś projekt się pali, zawsze goni jakiś deadline, jakaś terminowa publikacja, jakiś wykład na konferencję. No i tego LOC8734981 nigdy nie wypchnęliśmy.
Sezon grypowy dwa lata później zaskoczył wszystkich, dosłownie wszystkich. Jak co sezon przygotowano szczepionkę kombinowaną ze szczepów, które miały być hitem sezonu – a tu taka niespodzianka, wszystkie szczepionki do kosza. Nikt już nie pamiętał o “wirusie znad rzeki Kwai”, dwa lata w tej dziedzinie to jak pół wieku w fizyce teoretycznej. Jakież było zdziwko! Jakież zaskoczenie! Ale miłe, miłe zaskoczenie. Bo Kwai zastąpił sezonową grypę. Nowe geny okazały się super sprawą – dla wirusa, ale i dla ludzi. Wirus dłużej utrzymywał się w powietrzu, jedno z białek stabilizowało RNA i przeżywał lepiej suszenie i nawet trochę lepiej dezynfekcję. Ale przede wszystkim: objawy były o wiele łagodniejsze. Niższa gorączka, mniejsza mya.. maya.. mialgia, ból mięśni. Generalnie na poziomie zwykłego przeziębienia – można chodzić, gadać, biegać, człowiek tylko smarka, kaszle i kicha na potęgę. I jeszcze więcej kicha. Ciężko odróżnić od zwykłego rinowirusa.
Oczywiście wyciągneliśmy te próbki z zamrażarki stante pede, rzuciliśmy się na publikację, po dwóch latach była szansa na coś lepszego. I znowu nas ubiegli, podobno ktoś naszym kumplom ze Stanforda pokazał wyniki analiz grypy sezonowej tydzień wcześniej – a może któryś z nich w tym w ogóle siedział? Nie pamiętam, nie ważne. No i została nam tylko ta nieszczęsna analiza funkcjonalna białka kodowanego przez gen LOC8734981. Niby ważna rzecz, bo jakoś ten wirus był taki specyficzny, że ładował swoje geny zawsze w dwa, trzy konkretne miejsca na genomie i zmieniał co tam było, ale tak: gen był przez komórki człowieka nieużywany, w każdym razie nie przez komórki układu odpornościowego, które rzecz jasna były na tapecie w kontekście infekcji. No i nikt o nim nic nie wiedział, a w każdym razie – tak nam się wydawało. Połowa naszego genomu to transpozony, wbudowywane często bez ładu i składu, więc
Siedzieliśmy kiedyś, grzali w wiosennym słoneczku przed instytutem, pół zespołu chyba, kilka osób z sąsiednich budynków, jedli lody jogurtowe albo pili kawę. I rozkoszowaliśmy się ewolucją, pięknem tego, że nikt w tym roku poważnie nie odchorował grypy. Jak zwykle, gadałem i gadałem, o swoim projekcie, o Kwai, o tym naszym białku. Siedziała z nami jedna adiunkta z sąsiedniej uczelni, z instytutu neurologii, nie pamiętam jak się nazywała – Greta powiedzmy, pamiętam że imię mnie zdziwiło, bo była z Kamerunu, a Kamerun pamiętał straszne czasy w których był niemiecką kolonią. Dość że jak powiedziałem: “LOC8734981”, poderwała głowę. “Jak?”, mówi. “No tak. LOC8734981. Wiem bo pamiętam.” – “Haha, to my też nad tym pracujemy!” Dziwię się: “Nie nad TNF-a?” – ale chyba nie zrozumiała, zaczyna nawijać o swoim projekcie, gubię się przy trzecim czteroliterowym skrócie, nie pamiętam jakim, chociaż dziś mogę się domyślić. Wymieniliśmy się mejlem, obiecaliśmy sobie współpracę, to znaczy ja obiecałem, no i oczywiście rozeszło się po kościach. A z mojej publikacji, jak z wszystkich moich publikacji nic nie było, bo bardziej mnie interesowało pisanie bloga o pierdołach, który czytało sto osób.
Jeszcze jeden sezon grypy, i jeden, i jeszcze dwa – i było już prawie pewne, że Kwai wykasował zwykłą grypę, zrzucił z tronu, podeptał i wysikał się na jej grób. Jeju, co to było za używanie! Jak wzrosła produktywność! Jak zmalały koszty opieki zdrowotnej! Liczby śmiertelnych ofiar grypy zmalała tysiąckrotnie! Pięć tysięcy specjalistów od szczepionek na grypę bez pracy! Prawdziwa grypa była coraz rzadziej, bo jeśli pojawiła się nowa forma, szybko pojawiała się też zreasortowana, mniej groźna forma Kwai, która dawała odporność na prawdziwą grypę i rozprzestrzeniała się szybciej. W niektórych krajach, rozważne matki kładły swoje zdrowe dzieci do łóżka z chorymi. Przekwalifikowani naukowcy od szczepionek tworzyli coraz to nowe warianty Kwai, żeby grypy pozbyć się raz na zawsze.
I wtedy, znowu na wiosnę, przyszedł mejl od Grety, długachny, z przypiętym tuzinem publikacji – Greta nie próżnowała, w międzyczasie miała własną grupę w Cambridge, publikowała świetnie. Z krótkim pytaniem: czy jestem absolutnie pewien, że chodziło mi wtedy o LOC8734981?
Sprawdziłem. Śmieszna rzecz, ale w oryginalnej publikacji w Nature była literówka, zapomnieli jednej cyferki w identyfikatorze genu. Publikacja była ważna, więc ten błąd się przez te wszystkie lata propagował, infekował bazy danych, publikacje, mutował w komputerach w inne, istniejące geny, zmieniał od jednej wersji bazy danych do drugiej, bo bioinformatycy, którzy usiłowali zaprowadzić jakiś porządek, nie siedzieli w temacie, a jako że był to po prostu jeden z wielu mu podobnych identyfikatorów, jedna z wielu pozycji w długaśnych listach w materiałach dodatkowych, to zrobił się jeden wielki galimatias. Normalka.
Otworzyłem swoje stare pliki, odszukałem sekwencje odczytane bezpośrednio z próbek. Porównałem. Tak, to był ten właśnie gen. Odpowiedziałem Grecie i zabrałem się za lekturę prac, które mi przysłała. I jak je przeczytałem, i przeczytałem je jeszcze raz, a potem jeszcze raz, ze zrozumieniem, to poczułem takie coś. Jakby dziesięć miliardów istnień jęknęło we mnie: o ja pie….
Jakbym usłyszał wyrok śmierci.
Co było potem – pamiętam jak we mgle. Pracowałem na okrągło, więcej i lepiej niż przez ostatnie dziesięć lat. Rzuciłem wszystko inne. Przez parę tygodni zrobiłem wszystko, co mogłem, choć nie było tego wiele, ale porządnie, wiele razy, w kółko wymyślając nowe hipotezy – a może błąd był tu, nie tam? A może jednak to nie tak? Coś, cokolwiek, gdziekolwiek, wyjście awaryjne, klapę bezpieczeństwa. Zabrałem się też za wszystkie inne miejsca, gdzie wirus potrafił wbudowywać swoje geny, było tego całkiem sporo, większość nieznane sekwencje, nigdy w komórkach układu odpornościowego. I wszystkie identyfikatory z oryginalnej publikacji miały ten sam błąd, brakowało tej samej kolumny cyfr. Geny pominięte, nieciekawe. Używane przez komórki nerwowe. Układu rozrodczego. Geny, których zmodyfikowana wersja dramatycznie obniżała płodność.
I gwarantowała wczesnego Alzheimera.
Ludzie są monokulturą. Genetycznie, wszyscy jesteśmy blisko spokrewnieni, od Aborygenów po Zulusów. W felernych genach naturalna zmienność prawie nie występowała; funkcjonalnych form, które uniemożliwiłyby wbudowanie sekwencji wirusowych praktycznie nie było. Po kilku sezonach pandemii Kwai prawie wszyscy mieliśmy nowe, wspaniałe, zawirusowione geny. A ci, co jeszcze nigdy nie przeszli Kwai, nie mieli żadnych szans, żeby się nie zarazić.
Nie zdążyliśmy już z Gretą niczego napisać, bo już od lat zaczynały napływać dziwne sygnały o zwiększonej zapadalności na wczesną, atypową formę Alzheimera – i o obniżonej płodności. Wirus zabijał nawet i po dwóch latach, wcześniej obdarzając skazańca Alzheimerem i niepłodnością. Trudno to było wykryć, bo Kwai był takim elementem życia, jak niegdyś przeziębienie, i nie brano go w badaniach asocjacji genetycznych. Zanim się zorientowano, przerobiono jeszcze raz całą tę historię z autyzmem. Ale tym razem świry miały rację: coś powodowało Alzheimera, i tym czymś był Kwai.
Wiemy dzisiaj, że niektórzy z nas mieli to nieszczęście, by przeżyć nawet i piętnaście lat. Moja nieszczęsna egzystencja dobiega też już wreszcie końca, widzę u siebie braki pamięci i pluję w brodę, że tak długo czekałem, by to wszystko spisać – no jakżesz ona miała na imię? Odwiedziłem ją jeszcze w zakładzie opieki w Anglii, jak jeszcze dało się podróżować, tak więc umiem docenić swoje szczęście: udało mi się wygrzebać gdzieś pełną jeszcze butlę z azotem. Żyłem przez te ostatnie lata jak zwierzę, to przynajmniej umrę luksusowo.
I to w sumie już chyba wszystko. A nie, jeszcze nie. Ludzie zostaną. Pojawiły się mutacje kompensacyjne, nie wszyscy umrą na Alzheimera. Ale Internetu to tu prędko nie będzie, najbliższa osada ludzka jest trzy dni drogi stąd. Z drugiej strony, przez jakiś czas nie będzie też Syrii, Rwandy, Jugosławii. Nie na tę skalę, w każdym razie.
No to – pa!